22kilo

Żyj i nie śmieć innym. Zero waste po polsku

Żyj i nie śmieć innym. Zero waste po polsku

Możliwość komentowania Żyj i nie śmieć innym. Zero waste po polsku została wyłączona

Dzisiaj tematy czysto kulinarne i dietetyczne na bok, chcę porozmawiać z Wami o ciekawej książce i jeszcze ciekawszej idei, z którą ostatnio się zapoznałam. Chodzi mi o Życie Zero Waste Katarzyny Wągrowskiej, czyli idei, która przywędrowała do Polski z Zachodu. Czym jest zero waste? W skrócie – generowaniem minimalnej ilości odpadów we wszystkich dziedzinach życia. 

Dotychczas często spotykałam się z ideą no waste, czyli bez odpadów, ale zawsze dotyczyło to tylko resztek kuchennych. W no waste chodzi o to, by nie marnować jedzenia i wykorzystywać również te części roślin czy zwierząt, które zazwyczaj nie trafiają na talerze. To kuchnia, w której wykorzystuje się liście rzodkiewki (jak w tym przepisie na pesto klik), obierki z marchewek czy łodygi brokuła do tworzenia nowych dań. To dobre podejście, ale ma też swoje wady – niekiedy żeby wykorzystać jakiś tani produkt, którego mamy w nadmiarze, musi dodać do niego znacznie droższy produkt, albo kilka. Oszczędność więc jest średnia.

Zero Waste chodzi nie tylko o niemarnowanie żywności, choć ta kwestia oczywiście też jest poruszana w książce, ale przede wszystkim o generowanie mniejszej ilości odpadów. Zrezygnowanie nie tylko z kupowania plastikowej torebki foliowej przy kasie, ale także nie braniu foliowych torebek na warzywa w markecie, czy nawet na kupowaniu mięsa, wędliny czy ryby do własnych pojemników. To także ograniczenie zużycia chemicznych środków czystości, po których zostają opakowania, czy kosmetyków do pielęgnacji twarzy i ciała w plastikowych pojemnikach.

Czy warto ograniczać śmieci?

Kwestie ekologii zawsze były dla mnie istotne, ale to nie one ostatecznie sprawiły, że zainteresowałam się zero waste. Przyczyna była najzupełniej prozaiczna – wiecznie pełne śmietniki. Przed przeprowadzką nie segregowaliśmy odpadów – wszystko trafiało do jednego dużego kosza pod zlewem. Cieszyłam się, że po przeprowadzce do nowego mieszkania mamy możliwość segregowania odpadów, ale okazało się, że teraz jesteśmy zmuszeni utrzymywać trzy niewielkie kosze zamiast jednego. Efekt jest taki, że właściwie nie ma dnia, w którym nie wynosi się śmieci, a same pojemniki właściwie cały czas sprawiają wrażenie, jakby miały zaraz się przesypać.

Jednak dopiero lektura Zero Waste w Polsce uświadomiła mi, jak wiele z tych odpadów produkujemy jedynie na własne życzenie. Chociażby dziesiątki foliowych torebek, które przynosimy do domu każdego dnia, zupełnie niepotrzebnie. Autorka przytacza np. takie szokujące dane: przeciętny Polak każdego roku zbiera 400 reklamówek, podczas gdy średnia dla Duńczyka wynosi tylko kilka sztuk. Widać więc, że się da! Trzeba tylko wiedzieć jak, no i oczywiście liczą się też chęci.

Zresztą pełne śmietniki to nie jedyny powód, by ograniczać ilość śmieci. Segregacja odpadów dała mi złudne poczucie, że nie niszczę środowiska. Włożenie plastikowego opakowania do odpowiedniej przegródki w śmietniku sprawia, że zrzucam z siebie całą odpowiedzialność za śmieci. No bo w końcu dlaczego miałabym czuć się odpowiedzialna za wyspy plastiku w oceanach, skoro przecież sama nie wrzucam plastikowych siatek do wody? To oczywiście spychoterapia, bo prawda jest taka, że część śmieci po prostu „wylatuje” z wysypisk śmieci. Same wysypiska zresztą też nie rozwiązują problemu, ponieważ nawet po rekultywacji ich terenu nie da się tam mieszkać ani niczego uprawiać nawet przez kilkadziesiąt lat.

Zakupy zero waste

Nie chcę jednak zanudzać Was tutaj teorią – zainteresowanych odsyłam do książki. Chciałabym przejść do praktyki, czyli tego, jak robić zakupy unikając generowania śmieci. Sama jestem dopiero na początku tej długiej i trudniejszej niż się spodziewałam drogi i na razie ograniczam się do codziennych zakupów, nastawionych na jedzenie i podstawowe środki czystości, kosmetyki, itp.

Przede wszystkim, robiąc zakupy zero waste trzeba zaopatrzyć się we własne pojemniki na kupowane produkty. Brzmi banalnie, ale kiedy pierwszy raz poszłam do lokalnego sklepu mięsnego z własnym pojemnikiem na pieczywo czułam się zdenerwowana i zażenowana niczym nastolatka na imprezie, na której nikogo nie zna. Musiałam – jak to się teraz modnie mówi – wyjść ze swojej strefy komfortu i naprawdę mocno przełamać się, by poprosić sprzedawcę o zapakowanie mi wybranej wędliny do mojego plastikowego, wielorazowego pojemnika. Katarzyna Wągrowska zresztą wielokrotnie wspominała w swojej książce, że niestety nie każdy sprzedawca jest pozytywnie nastawiony do takich zakupowych udziwnień, które zmuszają go do zrobienia czegoś inaczej niż zwykle. Szybko jednak okazało się, że pan bardzo miło podszedł do mojej prośby i wcale nie wyglądał na zdziwionego. Teraz już chyba mnie kojarzy i tym bardziej nie muszę tłumaczyć, że chcę wszystko spakować do własnych pojemników, a ja chętniej odwiedzam jego sklep, bo nie muszę już się wstydzić. Podobnie udało mi się zrobić zakupy w lokalnej piekarni, gdzie poprosiłam o zapakowanie krojonego chleba nie do foliowej siatki ale do papierowej, którą dostałam w jakiejś kawiarni. Muszę postarać się o jakieś materiałowe siatki na pieczywo, których będę mogła używać na co dzień.

Robiąc zakupy zero waste trzeba się odpowiednio przygotować. To oznacza przygotowanie listy produktów wraz z informacjami, w co je spakujemy:

  • w przypadku wędliny, mięsa czy ryby powinny to być wspomniane już plastikowe lub szklane pojemniki, dla pieczywa – papierowe lub materiałowe woreczki.
  • Na warzywa (obojętnie czy wybieram się do supermarketu czy do małego warzywniaka) zabieram własne foliowe siatki, których spory zapas mam w domu. Kiedy przestaną mi już służyć, pomyślę o czymś bardziej trwałym (pewnie o jakiś materiałowych).
  • Warto też uzmysłowić sobie, że wielu foliaków po prostu nie potrzebujemy. Bo czy naprawdę muszę zapakować jabłka osobno od gruszek i np. o cytryny? Czy nie lepiej wziąć wszystkie te produkty do koszyka luzem i dopiero po skasowaniu wpakować razem do jednej siatki?

Mam też inne sposoby na to, by ograniczać śmieci, nie tylko te spożywcze:

  • ręczniki papierowe idą u nas jak woda. Co chwilę coś się wylewa albo po prostu dziecko zapomina, że trzeba mówić mamie o potrzebie pójścia do toalety. Jeszcze do niedawna do sprzątania wszystkich rozlanych płynów wykorzystywałam papierowe ręczniki, ale od niedawna staram się ilekroć jest to możliwe korzystać ze zwykłych ścierek podłogowych i miski z wodą. Ten sposób okazał się nie tylko bardziej oszczędny, ale również lepszy pod względem szybkości i jakości sprzątania,
  • ostatnio przestałam też używać sprayu do sprzątania mebli z kurzu – wykorzystanie odpowiedniej ściereczki z mikrofibry działa tak samo, a może nawet lepiej,
  • z innej półki – zamiast używać jednorazowych torebek na herbatę, wolę zaparzać ją w dzbanku lub zaparzaczu odpowiednim na jedną porcję. W ten sposób nie generuję śmieci (poza samymi fusami), a i herbata sypana ma zazwyczaj wyższą jakość.

Trudności i przyjemności

Odkąd staram się robić zakupy bez nadmiernego produkowania śmieci zauważyłam, że jednocześnie bardziej planuję jadłospis na tydzień do przodu oraz że kupuję zdrowsze produkty. Dobrym rozwiązaniem jest kupowanie produktów na wagę (oczywiście do własnego pojemnika). Zamiast kupować kaszę zapakowaną w tekturowe pudełko i pojedyncze plastikowe opakowania, można kupić kaszę w wybranej ilości i odłożyć do szklanego pojemnika na półce. To opcja zazwyczaj także znacznie tańsza oraz bardziej… dietetyczna. Już dawno zauważyłam, że gotując sypką kaszę biorę jej tylko tyle, ile naprawdę potrzebuję do obiadu. Kasza w woreczku zmusza mnie zaś do ugotowania założonej z góry ilości. A stąd już prosta droga do tego, by zjeść więcej niż potrzebuję, bo przecież nie zostawię dwóch łyżek kaszy z woreczka, bo się zmarnuje…

Na wagę kupuję też suszone owoce wysokiej jakości, które podaję Małemu (i oczywiście sama zajadam) zamiast słodyczy, których w moim domu pojawiło się ostatnio za dużo. Chociaż takie owoce nie są tanie, to przy rezygnowaniu z kupowania jajek z niespodzianką czy innych bezsensownych przekąsek, bilans pozostaje na zero.

Oczywiście, robienie zakupów zero waste przynosi też wiele trudności.

Na samym początku byłam pełna wspaniałych planów, ale szybko uświadomiłam sobie, że przecież to Mąż robi głównie zakupy – szczególnie teraz, gdy jestem w trzecim trymestrze ciąży i nie mogę dźwigać. Nie chciałam zmuszać go do robienia zakupów w nowym stylu – takie podejście podkreśla też autorka książki i goście, z którymi w niej rozmawia. Namawia do tego, by nikogo nie zmuszać do przestrzegania zasad zero waste, a raczej by przekonywać ich swoim przykładem. Uważam, że to bardzo słuszne założenie, no i cóż, po prostu częściej robimy zakupy razem, ścierając się czasem na polu czy dodatkowa folia jest potrzebna czy nie.

Odrobina hipokryzji

Inną trudnością jest to, że takie zakupy wymagają zabrania ze sobą wielu pojemników na jedzenie, co niestety znacznie zwiększa wagę zakupów. Jeżeli miałabym zabierać na wszystkie produkty sypkie, mięso i nabiał szklane pojemniki – tak jak sugeruje autorka – już na wstępie weekendowych zakupów miałabym dodatkowy, pewnie dwukilowy ciężar. Takie szklane czy plastikowe pojemniki zajmują też więcej miejsca, co sprawia, że robienie zakupów jest mniej wygodne. Zastanawiałam się więc, w jaki sposób autorka – matka dwójki małych dzieci – sobie z tym radzi. No cóż, odpowiedź przyszła mimochodem, pod koniec książki, kiedy wyznaje, że wszyscy domownicy na co dzień… jedzą poza domem. To wiele wyjaśnia. Bo trochę inaczej wyglądają weekendowe zakupy osoby, która jak ja codziennie robi obiad, a takiej, która przygotowuje tylko przekąski czy kolacje. Przez to z pozoru niewinne wyznanie straciłam sporo szacunku do tej książki. Bo to trochę tak samo, jakbym powiedziała, że nie generuję śmieci związanych z wyrzucaniem opakowań po środkach czystości, bo zatrudnią panią do sprzątania, która zajmuje się tym za mnie. Niemniej jednak nie znaczy to, że rezygnuję z idei zero waste. Po prostu nie czuję się już tak źle czytając o tym, co robią inni ;).

Kupowanie produktów sypkich to też nie zawsze same zalety. Wągrowska pisze o tym, jak chciała kupić bakalie w jednym z wielkopowierzchniowych marketów (miałam zresztą kiedyś identyczny problem). Okazało się, że na samoobsługowej wadze nie ma opcji tarowania, to znaczy nie można wsypać orzechów do własnego pojemnika: albo trzeba by dodatkowo zapłacić za wagę pojemnika, co jest bezsensu, albo pakować każdy produkt do woreczka, ważyć, a potem przesypywać do pojemnika. Sporo czasu i zachodu, by wykorzystać tylko jedną foliową torebkę zamiast kilku. Autorka podkreśla natomiast, jak to fajnie kupować w małych, lokalnych sklepach. No nie wiem. Poza kilkoma wyjątkami, moje doświadczenie to przede wszystkim zawyżone ceny i niemiła obsługa oraz znacznie dłuższy czas czekania w kolejnce niż w większych sklepach. I to dotyczy różnych sklepów, w różnych miejscach mojego wcześniejszego zamieszkania.

Śmieci to temat rzeka i mam wrażenie, że mogłabym napisać w tym temacie jeszcze co najmniej kilka akapitów. Myślę jednak, że lepiej zrobię pozostawiając Was z moimi przemyśleniami i zapytać, jakie są Wasze refleksje? Może za czas jakiś, kiedy już bardziej opanuję zasady zero waste, przygotuję tekst, w którym podpowiem co się u mnie sprawdziło, a co nie. Bo jeszcze wiele jest do zrobienia.