22kilo

Czemu udało mi się schudnąć?

Czemu udało mi się schudnąć?

Możliwość komentowania Czemu udało mi się schudnąć? została wyłączona

Dlaczego mi udało się schudnąć za pierwszym razem, a Ty borykasz się ze swoimi kilogramami kolejne lata? Dopiero niedawno po raz pierwszy zaczęłam zastanawiać się, co tak naprawdę jest przyczyną sukcesu, a co prowadzi do porażki.

Niedawno natrafiłam w sieci na dość poruszający tekst (niestety, nie pamiętam adresu bloga). Jego autorka pisała o tym, jak trudno wytrwać jej na diecie. Jak ciężko być pracującą mamą, gotować inne jedzenie dla trzech osób, a wieczorami w napięty harmonogram wcisnąć jeszcze wizytę na siłowni. Ale do refleksji o tym, co prowadzi do sukcesu, skłonił mnie fragment, w którym dziewczyna żali się, że tak bardzo chciałaby już znaleźć się w gronie tych, którym się udało. Tych, którzy znaleźli się w magicznym gronie ludzi, którzy nie mają już problemów z utrzymaniem wagi. Chociaż – jak sama zauważyła z rzadko spotykaną przenikliwością – zdaje sobie sprawę, że i oni toczą swoje małe walki każdego dnia.

Istota porażki

Jak napisałam, tekst był poruszający. Nie ma nic w tym złego, żeby czasem sobie ponarzekać. Zamiast zagryzać wargi i iść do przodu, stanąć na chwilę i poużalać się nad sobą. To zdrowe, normalne i czasem potrzebne. Czasem.

Autorka pisała np. o tym, że kupiła sobie roczny karnet na siłownię. I rzeczywiście: przez pierwszy miesiąc chodziła tam kilka razy w tygodniu, ale gdy padała nieprzytomna do łózka o 22.00 nie miała już sił, by wstać w nocy do dziecka i mocno ograniczyła wyjścia na siłownię – do 3 miesięcznie. I to jest, moim zdaniem, już pierwsza przyczyna jej porażki: podąża za absurdalnym planem treningowym/dietetycznym.

Ja, w czasie mojej diety, prawie wcale nie ćwiczyłam. Nie w taki sposób, o jakim myślicie. Przez pewien okres chodziłam na aerobik, ale to raczej dlatego, że lubię tego typu zajęcia, niż że jakoś specjalnie wierzę w ich wyszczuplający efekt. Chodziłam za to na długie (1 – 2 godziny) spacery szybkim krokiem. Nie lubię biegać i nie dałabym rady zmuszać się do tego codziennie. Zresztą, nie wiem czy chciałabym być szczupła kosztem robienia czegoś, czego nienawidzę, codziennie, do końca życia. Kto powiedział, że aby schudnąć trzeba chodzić na siłownię? Nie wiem, pewnie właściciel siłowni. Albo projektant sportowych ciuchów, które również „trzeba” mieć.

Oczywiście, nie znaczy to, że odchudzając się trzeba cały dzień leżeć na kanapie przed telewizorem. Ale jeśli zaczynacie jeść zdrowo i sami wszystko gotujecie, to tego czasu na leniuchowanie na kanapie też od razu zrobi się mniej.

Wymówki to wróg numer jeden. Ponieważ wyznaczamy sobie nierealne cele i plany (np. codzienne chodzenie na siłownię, gdy po prostu nie mamy na to czasu), musimy wymyślać wiarygodne wymówki, które pozwolą nam na usprawiedliwianie samych siebie. No i tak się zaczyna: dziś nie poćwiczę, bo: muszę w końcu posprzątać/mam okres/ miałam kiepski dzień w pracy/ muszę spędzić trochę czasu z…/też zasługuję na chwilę odpoczynku. Do wyboru, do koloru, człowiek jest niesamowicie kreatywny, jeżeli chodzi o wymyślanie wymówek.

Bycie fit jest teraz modne, dlatego sportowcy i „ludzie, którym udało się schudnąć” często zapraszani są do różnych programów, głównie śniadaniowych. Opowiadają tam swoje historie, ale chyba częściej niż stawać się źródłami inspiracji, budzą myśli typu „pewnie, ale on/ona…” albo „tak, ale ja…”. I tutaj znowu dajemy popis naszej kreatywności. Oczywiście, że pani X może spędzać 2 godziny dziennie na treningu, bo nie ma dziecka… Ach, ma dziecko? A nawet trójkę? To pewnie są grzecznymi aniołkami,w przeciwieństwie do mojego łobuza. Albo jej mąż się nimi zajmuje, w przeciwieństwie do mojego. Albo inaczej: pewnie, gdybym nie musiała pracować od rana do wieczora (choćbyś pracowała nie dłużej niż 8 godzin dziennie), też miałabym czas na trening i gotowanie zdrowych posiłków. Nie mówiąc już o krótszych wymówkach w stylu: tak, też bym biegał, ale bolą mnie kolana, nie mam gdzie, nie stać mnie na odpowiednie buty etc.

Istota sukcesu

OK, powiecie, to jak w takim razie rzeczywiście wziąć się za siebie?

Myślę, że czas przestać nadmiernie myśleć na ten temat. Jest sporo rzeczy, o których nie wiedziałam przechodząc na dietę.

Przede wszystkim, nie wiedziałam, że można oszukiwać, nie mówiłam sobie, że mogę zjeść jeden kawałek ciasta, bo przecież nic się nie stało. Nie wiedziałam, że są całe filozofie cheat days, ani nie zastanawiałam się, co zrobić jak już zdarzy mi się złamać zasady diety. Po prostu wzięłam książkę z rozpisanymi jadłospisami i jadłam to, co było tam napisane.

Poza tym, nie wiedziałam „lepiej”. Pamiętam, że czytając kiedyś opinie o diecie 17-dniowej znalazłam coś takiego: babka pisała, że nie będzie wykluczać płatków owsianych (w I fazie produkty bogate w węglowodany są zabronione), bo owsianka jest zdrowa i nie wie, dlaczego miałaby jej nie jeść. I właśnie dlatego tacy ludzie jak ona nie chudną, podczas gdy tacy potulni jak ja odnoszą sukcesy ;).

Nie wiedziałam też zbyt wiele o dietach. Spotkałam się co prawda z takimi najbardziej rozpowszechnionymi bzdurami w stylu: nie jeść kolacji, nie jeść po 18, pić dużo wody (to akurat prawda, ale samo picie dwóch litrów wody dziennie nie sprawi, że zaczniesz nosić rozmiar S). Dużo osób zarzucało mi, że jem jogurty typu light (ach, gdyby wiedzieli, że jadałam takie nie tylko jogurty, ale w ogóle cały nabiał!), bo to przecież takie niezdrowe, okropne i w ogóle świństwo. No cóż, nie sądzę żeby zwykły jogurt owocowy był jakiś o wiele zdrowszy niż ten typu light. Poza tym, zawsze miałam na końcu języka argument, że to w końcu ja schudłam ponad dwadzieścia kilo, nie oni!

A na koniec, mój największy sekret: nie wiedziałam, że może mi się nie udać. Po prostu, nie sądziłam, że klęska jest alternatywą. Bo bycie na diecie w gruncie rzeczy jest proste: wystarczy wybrać sensowną dietę i podążać za szczegółowym jadłospisem. Tylko tyle.

Foto: Flickr